Urszula Witkowska
Blog: Pełen Zlew – blog o książkach, kotach i bałaganie
Link do recenzji
Są książki, które wiją w nas gniazda, a w nich wykluwają się myśli, marzenia i pragnienia, by później słowa ukryte między okładkami mogły opiekować się nimi jak pisklętami i dbać, by dorosły, by w końcu zerwały się do pięknego, pełnego wolności i radości lotu… Taką właśnie książką w mojej ocenie jest „Zaklinacz słów“ Shirin Kader.
I chociaż mam świadomość, że nie każdego zachwyci, co więcej, pewnie znajdą się i tacy, którym będzie przeszkadzał poetycki język, długie frazy czy spowolnienia akcji, snute opowieści o przedmiotach, które dla nas zdają się być tylko czymś z kategorii „codziennego użytku“. W pełni to rozumiem. Zdaje mi się nawet, że znam wyjaśnienie… Bo widzicie, ta powieść, to jest taka książka na odpowiedni czas. Ona sama zdecyduje, kiedy da się Wam przeczytać. I dzięki temu możecie mieć pewność, że jeśli przez ułamek sekundy pomyślicie, zerkając na okładkę, widząc ją kątem oka na księgarnianej witrynie, czy na półce u kogoś znajomego, w bibliotece, albo przez przypadek trafiając na jej recenzję w Internecie… jeśli w jakiejś chwili swojego życia pojawi się na horyzoncie wraz z myślą „hmmm, może bym przeczytała… może bym przeczytał“ to nie wahajcie się. To będzie właśnie ta chwila.
Nie potrafię napisać recenzji tej książki. Mam nadzieję, że mi wybaczycie. Na szczęście nie obiecałam tego żadnemu wydawnictwu ani żadnej gazecie. Nie potrafię, bo po przeczytaniu tej książki, mam ochotę opowiedzieć Wam o sobie, a nie o niej. Pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby powieść stała się słuchaczem. Żeby wyzwoliła tak wiele myśli i wspomnień. Żeby sprawi mi tak dużo niespodzianek w realnym życiu, a nie tym czytelniczym. Mam wrażenie, jakbym spotkała Ninę i Gabriela, wędrujących przez miasto w poszukiwaniu historii. I jakbym, dzięki tej książce, stała się jedną z bohaterek, jakbym mogła opowiedzieć o czymś, co od dawna chciało zostać opowiedziane, ale nie potrafiło ze mnie wyjść w odpowiednich słowach.
Bo oto muszę Wam wyznać, że z „Zaklinaczem słów“ wiąże się i moja historia. Widać taką już ma w sobie moc, że czaruje rzeczywistość. Nim się poznałyśmy bliżej, książka i ja, tylko ją widywałam, mijałam przypadkiem. Przyznaję jednak, okłada od razu wpadła mi w oko. A i ja się chyba książce spodobałam, bo nie dawała mi spokoju. Tak mnie zahipnotyzowała, że nawet nie starałam się o egzemplarz recenzencki. Po prostu z miejsca kupiłam. Byłyśmy sobie pisane. Tylko tak potrafię to wytłumaczyć.
I zaczęłam wreszcie czytać… rozsnuła się opowieść… nowa, powinna być obca, bo nieznana, a jednak okazała się zaskakująco bliska. Bo przecież „od wczesnego dzieciństwa (i) mój pokój wypełniały książki, zarówno pachnące nowością, jak i stare, sfatygowane przez czas, na zawsze naznaczone śladami dawnych użytkowników. Prowadziły mnie przez magiczny świat słów, z których każde miało swój kolor, swą wewnętrzną melodię, rytm, niepowtarzalność. Najpierw dowiedziałam się, jak smakują. Mełłam w bezzębnych ustach strzępy papieru, a matka wyciągała je, przerażona, że zatruję się farbą drukarską.“ I ja, jak Nina, bohaterka „Zaklinacza słów“ rosłam w opowieściach, które snuł mi nad brzegami wtedy już bagna, kiedyś jeziora w mojej rodzinnej wiosce sąsiad moich rodziców, dziadek mojej Przyjaciółki, mój pierwszy bajarz. Co prawda w niczym nie przypominał powieściowego Gabriela, a i nasze relacje były zdecydowanie inne, ale moc opowieści tego mojego wujka/dziadka z wyboru miała w sobie coś z mocy głosu Gabriela. Dzięki tym opowieściom, dzięki niemu miałam siły, by podnosić się z kolejnych upadków na drodze życia, miałam pasję i poczucie, że chcę wiedzieć więcej, widzieć więcej, że jestem w stanie sobie poradzić w każdej sytuacji.
Czas mijał. Byłam coraz starsza. Dla rówieśników nieco dziwna, a dla siebie samej, o ironio, coraz bliższa. Aż nastał moment decyzji i wyborów. Wybrałam więc upragniony Olsztyn. On zawsze był dla mnie azylem. Przeprowadziłam się i zaczęłam nowe życie. „Moim domem było wtedy miasto, miasto przybierające różne kształty i formy. To nie ja mieszkałam w nim, ale ono we mnie, każdy nowy obraz wdzierał mi się w pamięć, wnikał w umysł tak jak krople deszczu w wysuszoną ziemie.“ Odkrywałam swój mały świat. I tak jak Nina zaczęłam dostrzegać magię codzienności. I też nie raz zastanawiałam się „ilu z nas zastyga bezwiednie na cudzych fotografiach, użyczając siebie jako tła. Utrwalona przez przypadek ręka, głowa, kawałek buta, stopa w pasiastej skarpetce, odwrócona bokiem sylwetka, gest nieopatrznie skradziony właścicielowi – wszystko to niespodziewanie wkracza w obcy świat i zostaje w nim, często wbrew własnej woli. Do ilu mieszkań trafiłam w taki sposób? Ile miejsc udało mi się odwiedzić, w ilu rodzinnych albumach znalazłam dla siebie kąt, będąc anonimowym, niczego nieświadomym przechodniem?“.
Nie opowiem Wam o czym jest „Zaklinacz słów“, bo to książka, której się nie czyta, to książka, którą się czuje. Oczywiście, nie każda strona będzie Was zachwycać, nie wszystkie epizody Was poruszą, nie każdego bohatera będziecie darzyć sympatią. Ale jeśli dacie jej szansę i bez oczekiwań czy roszczeń po prostu pozwolicie ponieść się opowieści, spodoba Wam się, a może nawet zasieje kilka baśniowych ziaren w Waszych codzienności. By rozkwitły. a